niedziela, 15 maja 2016

#01. Albumy Wszechczasów: The Beach Boys - Pet Sounds (1966)


The Beach Boys

Wydany: 16 maja 1966 r.
Produkcja: Brian Wilson
Długość: 35:57
Gatunek: Barokowy pop, progresywny pop, art rock

1. Wouldn't It Be Nice
2. You Still Believe In Me
3. That's Not Me
4. Don't Talk (Put Your Head On My Shoulder)
5. I'm Waiting For The Day
6. Let's Go Away For Awhile
7. Sloop John B
8. God Only Knows
9. I Know There's An Answer
10. Here Today
11. I Just Wasn't Made For These Times
12. Pet Sounds
13. Caroline No
____________________________________________________________________________________________

Dziś mija dokładnie 50 lat od wydania jednego z najwybitniejszych i najlepszych albumów w historii muzyki rozrywkowej. Ciekaw jestem, czy któraś z naszych stacji radiowych w ogóle zauważy ten fakt (liczę na Piotra Stelmacha w Trójce o 15), ale abstrahując od tego, po prostu muszę napisać kilka słów (parę stron?) na ten temat. Choć o Pet Sounds napisano już wszystko i przeanalizowano wzdłuż i wszerz każdą nutę tego wydawnictwa, to mało się o tej płycie pisze i mówi w kraju nad Wisłą. Zastanawiając się czemu tak nieznani są The Beach Boys w Polsce, nietrudno jest znaleźć odpowiedź. Muzyka z Ameryki była zbyt daleko, by przebić się przez Żelazną Kurtynę. The Beatles byli bliżej, byli fajniejsi, byli lepsi i przystojniejsi. A do tego nagrywali lepsze albumy. Tak, to wszystko prawda. The Beach Boys mieli świetne single, ale albumy pozostawiały wiele do życzenia. Z jednym wyjątkiem, jednym jedynym. Pet Sounds. Chyba nawet lepszym od każdego albumu czwórki z Liverpoolu. Bo choć cenię bardzo i jednych i drugich, to muszę przyznać, że albumy Beatlesów mam na półce wszystkie. Ich każdy album był bezbłędny. Beach Boysów tylko jeden, bo to raczej zespół wspaniałych singli, a nie ponadczasowych płyt. Oprócz Pet Sounds.

To nie będzie obiektywna opinia o tym albumie. Bo to jedna z najważniejszych płyt mojego życia, która zmieniła moje postrzeganie muzyki, harmonii, popowej piosenki, aranżacji utworów i do której wracam nad wyraz często w różnych momentach mojego życia. Absolutny osobisty top i jedna z płyt, które zabrałbym na bezludną wyspę oraz uratował w czasie apokalipsy :)

Choć biorąc pod uwagę powszechne uznanie dla tej płyty, w mojej subiektywnej ocenie jest pewnie też sporo obiektywnych przesłanek. Bo to jeden z najbardziej uznanych przez krytyków, muzyków i fanów albumów na świecie. W rankingu acclaimedmusic.net, portalu który zbiera i agreguje wszystkie muzyczne listy „naj” które powstały na świecie, Pet Sounds plasuje się na 1 miejscu od wielu lat.

Jako że kulisy powstania tego dzieła są nieznane dla 99% z Was, nadmienię kilka słów. Niemalże w tym samym momencie co The Beatles, mózg i motor napędowy The Beach Boys, Brian Wilson postanowił zaniechać koncertowania i zamknąć się w studiu, by stworzyć swój najlepszy album. Ta płyta miała nie mieć wypełniaczy i miała być arcydziełem i z takim założeniem była komponowana. Chęć rywalizacji z The Beatles po wysłuchaniu ich Rubber Soul nasiliła się do tego stopnia, że nagrywanie Pet Sounds i dbałość o perfekcyjne brzmienie przerodziło się w swego rodzaju obsesję Briana. Podczas gdy koledzy koncertowali w tym czasie w Japonii, on zamknął się w studio wraz z ponad 60 muzykami sesyjnymi (!) i tworzył, jak to ktoś ładnie kiedyś napisał, dźwiękowe freski. Z wieloma warstwami, z gęstymi nawet jak na nich harmoniami wokalnymi i z ogromnym ładunkiem emocji. To miał być jeden z pierwszych albumów koncepcyjnych, przemyślanych od początku do końca, mówiący o trudach wchodzenia w dorosłość, pełen romantyzmu, ale także i psychodelii. Do historii przeszły sesje nagraniowe. W związku z ograniczeniami technicznymi w tamtym czasach i możliwością nagrania tylko kilku ścieżek, tak wielka ilość instrumentów musiała być nagrywana na raz, na żywo. Dbałość o perfekcyjne brzmienie u Wilsona objawiała się podobno tym, że sesje nagraniowe trwały godzinami i choć wszyscy grali tak jak powinni, poprawek nie było końca. Chciał on uchwycić nie tyle samą muzykę, co jakiś wymyślony i istniejący jedynie w jego głowie klimat, atmosferę. Ostatecznie się to udało, o czym napiszę przy poszczególnych piosenkach. Udało się też pchnąć technikę i muzykę do przodu. Pet Sounds to pierwszy album w historii muzyki rozrywkowej, który na tak szeroką skalę wykorzystał klasyczne i awangardowe instrumenty. Bo czego tu nie ma? Lista byłaby bardzo długa. O istnieniu niektórych tych instrumentów nawet nie miałem pojęcia. Produkcja i aranżacja utworów była niespotykana jak na ówczesne standardy, bo jako producent muzyczny Wilson doskonale potrafił obejść obecne wtedy bariery technologiczne tak, aby przelać na taśmy wszystko to, co sobie wymyślił. Mało komu się to udawało, chyba tylko George’owi Martinowi (producentowi Beatlesów) i Philowi Spectorowi. O wpływie kompozycji i rejestrowania muzyki przez Wilsona na rozwój kolejnych pokoleń muzyków, też już w zasadzie napisano wszystko.

Album był wielką komercyjną klapą w porównaniu ze wcześniejszymi nagraniami Beach Boysów, ponieważ nikt nie był przygotowany na takie brzmienie. Psychodeliczne i naładowane aranżacyjnym przepychem do granic możliwości Pet Sounds zostało niezrozumiane i odrzucone przez fanów, którzy czekali na kolejne rock’n’rollowe hity o dziewczynach, plażach, samochodach i surfowaniu. Taki zwrot muzyczny przerósł amerykańskich słuchaczy i dopiero z czasem zaczęto doszukiwać się w tej płycie geniuszu, który był już przecież namacalny w dniu premiery.

Ja natomiast zachodzę w głowę, jak to możliwe, że takie rzeczy od początku do końca komponuje, aranżuje, nadzoruje i nagrywa 23 latek bez profesjonalnego wykształcenia muzycznego. Dlatego też Wilsona uznaje się za geniusza w świecie popu, nie mniejszego niż Lennon i spółka. Taki Bach lat ‘60, który stworzył nowy gatunek muzyczny nazywany barokowym popem (dużo orkiestracji i nagromadzenie wielogłosów). Oczywiście jak to w tamtym czasie bywało, narkotyki też dochodziły w tym geniuszu do głosu i śmiem twierdzić, że doprowadziły do upadku Briana Wilsona na samo dno. Po Pet Sounds przygotowywał się on bowiem do czegoś jeszcze większego, jeszcze bardziej zuchwałego, jeszcze bardziej wybitnego. Projekt „SMiLE” nigdy jednak nie został ukończony, bo nasz bohater popadł w paranoję, obsesję i depresję. Dążenie do perfekcji, niemożność jej uzyskania w takiej formie jaką sobie wyobraził doprowadziło go na skraj życia. Wilson wycofał się z muzyki na wiele lat. Tę historię opowiada film „Love & Mercy” z Johnem Cusackiem. Warto go obejrzeć, by lepiej poznać tę historię i kulisy nagrywania Pet Sounds (choć po samym filmie oczekiwałem o wiele więcej). Bo to temat, który jedynie nakreśliłem, a zawiera on jeszcze wiele wątków, które z przyczyn obiektywnych pominąłem.

Najważniejsza jest jednak muzyka. I na niej się skupmy. Odpalmy więc najlepszy popowy album wszechczasów.

____________________________________________________________________________________________


To najbardziej rozpoznawalny utwór z tej niesamowitej płyty spopularyzowany przez komedię romantyczną z Adamem Sandlerem "50 pierwszych randek". Optymistyczny w odbiorze był jednak jednym z najtrudniejszych do zarejestrowania od strony wokalnej (posłuchajcie). Problemem było wstrzelenie się w odpowiedni rytm, co wciąż nie wychodziło frustrując wszystkich obecnych na sesji. Brian był wciąż niezadowolony. W ogóle harmonie wokalne u Beach Boysów są jednymi z najbardziej skomplikowanych i wyrafinowanych w muzyce rozrywkowej. Przy odsłuchu wydają się naturalne, jednak dopiero na papierze widać trudność w ich zaśpiewaniu. Słyszałem wiele wykonań ich utworów i zupełnie obiektywnie należy przyznać, że mało kto jest w stanie podołać tej wokalnej perfekcji i totalnemu zgraniu głosów. To ewenement na skalę światową. 




Tutaj instrumentem wiodącym jest klawesyn, którego charakterystyczny dźwięk dominuje nad całością i nadaje utworowi pewnej dworskiej dostojności. Intro zagrane zostało natomiast na fortepianie, nie jest ono jednak normalne. By uzyskać brzmienie podobne do klawesynu Tony Asher szarpał struny wewnątrz fortepianu, podczas gdy Brian naciskał klawisze na klawiaturze instrumentu. Eksperymentowano z wieloma spinkami i spinaczami po to, aby uzyskać pożądany dźwięk. W piosence wykorzystano także rowerowe dzwonki i trąbki, tudzież klaksony. 




Wilson powiedział, że ten utwór jest nieco o nim. Czytając tekst "I had to prove that I can make it alone now, but that's not me / I wanted to show how independent I'd grown now, but that's not me" nie mam wątpliwości, że mówi prawdę. To jedyny utwór na płycie, który nie zawiera sekcji smyczkowej i dętej, a na wielu instrumentach zagrali członkowie grupy, a nie muzycy sesyjni.



Na ten utwór za każdym razem czekam. Wzrusza mnie do łez. Totalnie emocjonalnie rozwala mnie falset Briana i te smyki. Po prostu przepiękna, nieziemska aranżacja. A bas plumka niczym bicie serca. A do tego piękny tekst Tony'ego Ashera, który jak sam powiedział: "It's an interesting notion to sit down and try and write a lyric about not talking. That came out of one of those conversations where [Brian and I] were talking about dating experiences... I think at some point we were talking about how wonderful non-verbal communication can be between people." Tu nie ma co komentować. Posłuchajcie i zatraćcie się w tej niesamowitej balladzie.



To kolejny bardzo skomplikowany aranżacyjnie utwór, z charakterystycznymi nieco azjatyckimi wstawkami. Mamy tu flety, rożek angielski, organy Hammonda, ukulele, kotły, bongosy i całą sekcję smyczkową. Trudność zgrania całego tego zestawu musiała być arcywyzwaniem, tym bardziej, że Wilson wolał wolne ścieżki zapisu (a było ich wszystkich maksymalnie osiem) zapełnić dodatkowymi dograniami wokali niż instrumentów. 



Pierwszy z dwóch instrumentali na płycie. Tytuł idealnie go opisuje. Sam Wilson uważa, że to najbardziej satysfakcjonujący utwór, jaki kiedykolwiek napisał. Zgadzam się w 100%. Miała to być ścieżka pod jakiś wokal, ale autor zdecydował, że jest tak perfekcyjna, że zostawi ją bez zmian. Całe szczęście!



To wyjątkowy kawałek. Jedyny nie napisany, lecz jedynie zaaranżowany przez Wilsona. Tradycyjna, folkowa, marynarska piosenka. Według wielu nie pasująca do całości. Za bardzo w stylu starych Beach Boysów. Że pasuje jak kwiatek do kożucha. Że tekst od czapy na takim spójnym albumie. A ja się zupełnie nie zgadzam. To ta słoneczna strona zespołu, za którą wszyscy tęsknili tylko że opakowana na nowo, w ten cały barokowy przepych. To taki miły przerywnik na tym, to trzeba przyznać, trudnym w odbiorze albumie. I jak zwykle - nieziemskie wielogłosy.



Na pewno mój ulubiony utwór na płycie. O samej tylko tej piosence można książkę napisać. Jeden z najlepszych tekstów jakie słyszałem w historii muzyki. To zabawne, że choć God Only Knows jest miłosnym songiem, który Wilson napisał dla swojej żony, to zaczyna się od takich słów:

I may not always love you
But long as there are stars above you
You never need to doubt it
I'll make you so sure about it
God only knows what I'd be without you
If you should ever leave me
Though life would still go on believe me
The world could show nothing to me
So what good would living do me?

To też pierwszy utwór niereligijny, a rozrywkowy, który w tytule ma słowo "Bóg" i wiele razy jest ono w nim powtarzane. Z tego też powodu, co dziś może wydawać się śmieszne, stacje radiowe w latach '60 nie chciały go grać. To także jedna z najlepiej zaśpiewanych piosenek na tej płycie. Carl, brat Briana odwalił tu kawał dobrej roboty. Jego prosty, szczery, ale natchniony wokal jest połową sukcesu. Druga połowa to te wszystkie niuanse: waltornia (też po raz pierwszy użyta w piosence popowej/rockowej), flety gdzieś na wysokości 1:46 utworu, świąteczne dzwoneczki i inne przeszkadzajki oraz wokalny kanon na finał. 
Arcydzieło.




Z początku utwór ten nazywał się Hang On To Your Ego. Poprzedni tytuł i refren był jednak zbyt kontrowersyjny w aspekcie tyranii Wilsona w studiu. Końcówka tego utworu jest natomiast idealną wizytówką aranżacyjnego przepychu całego albumu.



Kolejny świetny tekst, który w zupełnym kontraście do słonecznych przebojów grupy z Kalifornii, jest nad wyraz pesymistyczny. Co ciekawe, sami autorzy nie do końca wiedzą i potrafią wytłumaczyć o czym właściwie jest ten utwór. Narkotyczne wizje na pewno miały swój udział. A i muzyka, szczególnie to przejście przed ostatnim refrenem jest tak nowatorsko staroświecka, że trzeba było być zdrowo najaranym, żeby coś takiego wydać na albumie z zakładką pop.



Piosenka, którą z wiekiem co raz bardziej lubię i z którą co raz bardziej się utożsamiam. Bardzo trudny track. Tu się odprawia jakiś istny jazz w refrenie i na koniec. To też pierwszy utwór w historii rocka w którym użyto eksperymentalnego instrumentu wykorzystywanego jedynie w muzyce filmowej tj. głównie w horrorach. To elektryczny Theremin, który wydaje dźwięki jakby grano na pile, a gra na nim wygląda bardzo efektownie



Instrumentalny, filmowy utwór, który rzekomo miał zostać napisany z myślą o Jamesie Bondzie (roboczy tytuł Run James Run). Ciekawe brzmienie perkusji to kolejny z eksperymentów. Rytm bowiem wybijany jest na... puszkach od Coca-Coli.



Ballada kończąca Pet Sounds to kolejne ulubione dzieło Wilsona. Miał do tego utworu tak osobisty stosunek, że wydał je na singlu sygnując jedynie swoim nazwiskiem. Oryginalna ścieżka została nieznacznie przyspieszona za namową ojca Briana. W wersji albumowej na końcu słychać efekty dźwiękowe: szczekające psy (pupile Wilsona nagrane w studiu) oraz przejeżdżający pociąg. Nie wiem, ale podejrzewam, że to znów pierwszy raz kiedy w studio muzycznym nagrywano psy... 
Kawałek ten porównywany jest do standardów Glenna Millera z lat '40. 

_________________________________________________________________________

Zdaję sobie sprawę, jak trudna w odbiorze jest ta płyta dla kogoś, kto styka się z nią po raz pierwszy. Przebrnięcie przez te wszystkie niuanse i smaczki zajmuje sporo czasu, ale przynosi też wiele satysfakcji przy kolejnych odsłuchach. Według mnie warto poświęcić czas temu pięknemu albumowi, bo jak powiedział Paul McCartney: "No one is educated musically until they've heard Pet Sounds. It is a total, classic record that is unbeatable in many ways." Zresztą bez tej płyty nie powstałby Sierżant Pieprz i wiele innych albumów, co sami Beatlesi wielokrotnie podkreślali. 

A o samym albumie i kulisach jego powstawania mógłbym jeszcze opowiadać godzinami :) 

Jako, że linki do piosenek prędzej czy później pewnie znikną to jeśli ktoś z moich znajomych chciałby posłuchać całego albumu w dobrej jakości, odezwijcie się. Chętnie udostępnię, bo nie ma dla mnie nic przyjemniejszego, niż dzielenie się muzyką. 

niedziela, 5 stycznia 2014

Podsumowanie 2013













Podsumowanie – ŚWIAT: 
  1. Arcade Fire – Reflektor
  2. Daft Punk feat. Nile Rodgers & Pharrell Williams – Get Lucky
  3. Robin Thicke feat. Pharrell Williams & T.I. – Blurred Lines
  4. Daft Punk feat. Nile Rodgers & Pharrell Williams – Lose Yourself To Dance
  5. Lorde – Royals
  6. Pharrell Williams – Happy
  7. Arctic Monkeys – Do I Wanna Know?
  8. Disclosure feat. London Grammar – Help Me Lose My Mind
  9. Drake – Hold On, We’re Going Home
  10. Macklemore & Ryan Lewis feat. Ray Dalton – Can’t Hold Us
  11. Justin Timberlake – Mirrors
  12. Janelle Monae – Dance Apocalyptic
  13. Disclosure – When a Fire Starts To Burn
  14. Arcade Fire – Afterlife
  15. Blood Orange – You’re Not Good Enough
  16. John Legend – All Of Me
  17. Passenger – Let Her Go
  18. Avicii feat. Aloe Blacc – Wake Me Up
  19. Savages – She Will
  20. Kanye West – Black Skinhead
  21. James Blake – Retrograde
  22. The National – Don’t Swallow The Cap
  23. Bruno Mars – When I Was Your Man
  24. Vampire Weekend – Ya Hey
  25. London Grammar – Strong
  26. Kurt Vile – Waking On a Pretty Day
  27. Billie Joe Armstrong & Norah Jones – Long Time Gone
  28. Moderat – Bad Kingdom
  29. Justin Timberlake – Take Back The Night
  30. Nine Inch Nails – Copy of A
  31. Disclosure feat. AlunaGeorge – White Noise
  32. The Preatures – Is This How You Feel?
  33. Katy Perry – Roar
  34. Lady Gaga feat. R.Kelly – Do What U Want
  35. Janelle Monae feat. Erykah Badu – QUEEN
  36. HAIM – The Wire
  37. Mariah Carey feat. Miguel - #Beautiful
  38. Thundercat – Oh Sheit, It’s X
  39. Naughty Boy feat. Sam Smith – La La La
  40. Queens Of The Stone Age – If I Had a Tail
  41. Kings of Leon – Temple
  42. Franz Ferdinand – Love Illumination
  43. Yeah Yeah Yeahs - Sacrilege
  44. David Bowie – Valentine’s Day
  45. Depeche Mode – Soothe My Soul
  46. Phosphorescent – Song For Zula
  47. Beyonce - XO
  48. John Newman – Love Me Again
  49. Bastille – Things We Lost In Fire
  50. SamSmith x Disclosure x Nile Rodgers x Jimmy Napes – Together

Podsumowanie – POLSKA:
  1. Dawid Podsiadło – Nieznajomy
  2. Tomasz Makowiecki feat. Józef Skrzek & Daniel Bloom – Dziecko Księżyca
  3. Bednarek – Cisza
  4. Tomasz Makowiecki – Holidays In Rome
  5. LemON – Napraw
  6. Natalia „Natu” Przybysz – Niebieski
  7. Enej – Lili
  8. Dawid Podsiadło – Trójkąty i Kwadraty
  9. Anita Lipnicka – Hen Hen
  10. Fismoll – Let’s Play Birds
  11. Iza Kowalewska – Tango DNA
  12. Sorry Boys – The Sun
  13. Ania Rusowicz – To Co Było
  14. Mikromusic – Takiego Chłopaka
  15. Rebeka – Melancholia
  16. Misia Ff – Mózg
  17. Myslovitz – Prędzej Później Dalej
  18. Krzysztof Zalewski – Jaśniej
  19. Edyta Bartosiewicz – Rozbitkowie
  20. Iza Lach feat. Snoop Lion – No Ordinary Affair

Podsumowanie 2012 roku.


2013 ŚWIAT: miejsca 03-01

Najlepsze piosenki 2013 - część 6
Best Songs 2013 - part 6:

Ranking ma charakter subiektywny ;)
Nie jestem właścicielem zdjęć zamieszczanych na blogu. Zostały one znalezione w internecie.
Zastrzegam sobie prawo do kopiowania tekstów i zamieszczania ich na innych stronach jako swoje własne.
______________________________________________________________________________
Robin Thicke feat. T.I. & Pharrell Williams

Autor: Robin Thicke, Pharrell Williams, Clifford Harris, Jr. (T.I.)
Produkcja: Pharrell Williams
Album: Blurred Lines

O „Blurred Lines” mówili w 2013 roku wszyscy. My rozmawialiśmy o świetnej, przebojowej muzyce, a szczególnie o kultowym już teledysku do tego utworu. Organizacje feministyczne mówiły o klipie w kontekście nawoływania do gwałtu, dyskutowały o seksistowskim tekście. Portale plotkarskie odkryły, że w teledysku występuje modelka polskiego pochodzenia Emily Ratajkowski. Natomiast prokuratorzy mówili o „Blurred Lines” w kontekście oskarżeń o plagiat i wytoczonych spraw sądowych. Działo się. Z tym, że ta ostatnia sprawa to nic innego jak żerowanie na ogromnym sukcesie singla. Thicke od początku nie ukrywał inspiracji słynnym „Got To Give It Up” Marvina Gaye’a (podobieństwo jest oczywiste), ale pewnie musi mu być przykro, że rodzina jego idola i legendy soulu ciąga się z nim po sądach. Zupełnie nie na miejscu wydają się też roszczenia organizacji Bridgeport Music, która oskarża Thicke’a o twórcze wykorzystanie utworu „Sexy Ways” Funkadelic (niby gdzie?). Sprawa jest o tyle absurdalna, że sam George Clinton (autor piosenki) trzyma stronę Robina i Pharrella i mówi, że nie ma mowy o plagiacie. Idąc tym tropem proponuję jeszcze oskarżyć Williamsa za imitowanie okrzyków Michaela Jacksona. Nie zaszkodzi też oburzyć się o kopiowanie wyuzdanego Prince’a (np. w osobliwych wyznaniach You the hottest bitch in this place). Zdemoralizowany teledysk i seksistowski tekst (I know you want it) nie zaburzają jednak niezaprzeczalnej radości, jaka płynie ze słuchania i kontemplowania „Blurred Lines” ;). Piosenka powstała podobno w kilka chwil, kiedy to Williams zarzucił swoje hey hey hey i zaproponował by zrobić coś na wzór „Got To Give It Up”. Nie wiem ile w tym prawdy, ale to całkiem prawdopodobne, bo nawet w tekście chłopaki robią sobie z nas jaja (You wanna hug me / What rhymes with hug me?). Żarty udzieliły się też słuchającym, bo przez ostatnie pół roku powstały setki parodii i mniej lub bardziej śmiesznych coverów. Ale właśnie takie z założenia miało być „Blurred Lines”. Nie miało to być ambitne dzieło zrobione zupełnie na poważnie (w odróżnieniu od „Get Lucky”), tylko luzacki kawałek do zabawy. Plan został zrealizowany w 100%. To jeden z najlepszych utworów roku.
______________________________________________________________________________
Daft Punk feat. Pharrell Williams & Nile Rodgers

Autor: Thomas Bangalter, Guy-Manuel de Homem-Christo, Pharrell Williams, Nile Rodgers
Produkcja: Daft Punk (Bangalter, de Homem-Christo)
Album: Random Access Memories

Singiel roku.
Zaskoczenie roku.
Dla większości z nas pozytywne.
Daft Punk w 2013 roku nikogo nie pozostawili obojętnym.
Kampania marketingowa roku.
Budowanie napięcia przed wydaniem nowego albumu, jakiego jeszcze nie było.
I to wszystko bez występów w śniadaniowej telewizji, setek wywiadów i sesji zdjęciowych.
Bez teledysku.
Można?
Francuzi (ale nie tylko oni, bo w tym roku w ogóle rządził marketing) tworzą nowe standardy w kwestii sprzedaży i opakowania muzyki. I nie mam tu jedynie na myśli minimalistyczny i przyciągający wzrok projekt okładki. Kilkunastosekundowe zwiastuny nowego kawałka drażniły nas przecież już od początku roku, by z każdym kolejnym miesiącem odkrywać kolejny rąbek tajemnicy. Filmiki z serii The Collaborators przedstawiające pracę nad albumem i wypowiedzi gości gloryfikujących roboty, skutecznie podgrzewały atmosferę. Do tego stopnia, że 20 maja, w dniu premiery Random Access Memories, czym prędzej pobiegłem do sklepu. Gdyby nie tak umiejętne stopniowanie napięcia i emocji przed premierą, pewnie nie miałoby to miejsca. O samym albumie napisano już absolutnie wszystko. Chyba dopiero za kilkanaście lat będzie można w pełni powiedzieć, jakie znaczenie miał ten krążek w czasie, w którym się ukazał oraz jak ważny był w karierze Daft Punk w ogóle. Zupełnie prywatnie uważam, że jest to w pełni udany powrót. Rękoma i nogami podpisałbym się pod recenzją Katarzyny Paluch na łamach T-Mobile Music. Mam takie samo zdanie.
Ale nie o albumie chciałem dywagować, lecz o wspaniałym singlu „Get Lucky”, promującym to wydawnictwo. Dzięki niemu, pewnie nie tylko moja wiosna była mega rozbujana. Daft Punk Daft Punkiem, ale trzeba przyznać, że to głównie zasługa gitary Nile’a Rodgers’a i wokalu Pharrella, który w końcu powrócił w wielkim stylu, od razu goszcząc w kilku najważniejszych utworach roku. Jeżeli zaś chodzi o Rodgersa warto poświęcić mu chwilę, ponieważ Francuzi nie zapraszają do współpracy byle kogo – każda ich decyzja jest dokładnie przemyślana i zasadna.
Nile Rodgers to wybitny gitarzysta i producent, który zawsze stoi w cieniu, zawsze tworzy klimat, nigdy nie gra pierwszych skrzypiec. W latach ’70 wraz z Bernardem Edwardsem (nieżyjącym już niestety, gdyby było inaczej, na pewno on również znalazłby się na Random Access Memories) – basistą, stworzyli od początku do końca dwa legendarne składy: Sister Sledge i Chic. Sukces tych grup opierał się nie na śpiewających dziewczynach, ale tylko i wyłącznie na umiejętnościach kompozytorskich wspomnianej dwójki. Bez nich nie było hitów, oni natomiast wszystko zamieniali w złoto. I tak powstały ponadczasowe piosenki, hity nadal świeże i zasłuchiwane, na czele z „We Are Family”, „Lost In Music” i „Le Freak”. Opus magnum duetu muzyczno-producenckiego był album „Risque” z 1979 roku. Za swoje linie basu i pomysły Edwards powinien dostać Nobla (posłuchajcie „My Feet Keep Dancing” – co tam się dzieje!), a „Good Times” to kamień milowy muzyki rozrywkowej – niezaprzeczalny groove i funk, który dał początek hip hopowi i stał się inspiracją dla Queen. Mogę słuchać bez końca… Ciekawym zabiegiem wykorzystywanym w utworach disco tamtych czasów było niemal całkowite wyciszanie utworów w połowie, by następnie pozwolić całej aranżacji powoli się rozwijać, zaczynając od basu, a kończąc na wokalu (wyraźnie słychać to w „Good Times”). Miałem nadzieję, że także Daft Punk wykorzystają to w albumowej wersji „Get Lucky”. Niestety woleli po raz kolejny powtórzyć refren :( Ale wracając do pana w warkoczykach: lata ’80 u Rodgersa to pasmo sukcesów. Jego charakterystycznej gry na gitarze nie można pomylić z nikim innym. Jest ojcem sukcesu Madonny, będąc producentem jej debiutanckiego krążka („Like a Virgin”, „Material Girl”). Wniósł on także wiele dyskotekowej seksualności do piosenek Diany Ross („Upside Down”) i Davida Bowie („Let’s Dance”, „China Girl”). Współpraca z Daft Punk na albumie mającym przywrócić naturalne brzmienie disco wydaje się więc jak najbardziej słuszna. Dygresja była dość przydługa, ale myślę, że warta przedstawienia. Bo bez muzyków z krwi i kości nie da się stworzyć muzyki z krwi i kości. Roboty tym razem potrzebowały ludzi. Razem udało się stworzyć coś niesamowitego. Chyba nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo tego potrzebujemy. Rezultatem jest międzynarodowy hit roku.
W Get Lucky płynie gorąca krew.
Get Lucky seksownie się wije i pulsuje niepohamowaną energią.
Get Lucky to czysta radość płynąca z muzyki.
Get Lucky mówi:
Wyluzuj.
Zwolnij.
Tupnij nóżką.
Pstryknij palcami.
Klaśnij w dłonie.
Łap chwilę.
Baw się.
Życie jest piękne!
______________________________________________________________________________
Arcade Fire

Autor: Arcade Fire (Win Butler, Régine Chassagne, Richard Reed Parry, William Butler, Jeremy Gara, Tim Kingsbury)
Produkcja: James Murphy, Markus Dravs, Arcade Fire
Album: Reflektor

Jak wielki musi być zespół, który wydaje na pierwszy singiel prawie 8-minutową kompozycję? Jak wielki musi być zespół który współpracuje z Jamesem Murphy zaraz po jego odejściu z LCD Soundsystem? Jak wielki musi być zespół któremu teledysk realizuje Anton Corbijn? Jak wielki musi być zespół w którym David Bowie (!) śpiewa w chórkach? Jak wielki musi być zespół, który w epoce singli wydaje cholernie dobry dwupłytowy album? Dobry 80-minutowy album - czy to w ogóle możliwe? I debiutuje nim na pierwszych miejscach list na całym świecie? Mimo tego, że przeciętny słuchacz nie wie kim oni są, bo nie mają przebojów? Wreszcie, jak wielki musi być zespół, który nie boi się rozwijać? Który nie boi się utraty fanów i krytyki w imię muzycznego progresu? Który w ogniu krytyki tychże fanów flirtuje z disco i robi to w oszałamiający sposób? Pytań bardzo wiele, ale odpowiedź jest tylko jedna i doskonale ją znacie.
Reflektor w 2013 roku rozwalił system. Album i singiel roku (podpisałbym się pod tą recenzją). Kanadyjczycy to liga mistrzów, są absolutnie ponad wszystkimi w muzycznym świecie początku lat ’10 XXI wieku. Wszyscy z niecierpliwością czekają na ich kolejny ruch, i jak świat długi i szeroki, krytycy, muzycy i przeciętni słuchacze zachwycają się ich muzyką. A jest się czym zachwycać. Tytułowy utwór z czwartego już longplaya to mroczna, art-rockowa dyskoteka z plemiennym rytmem i bujającą partią pianina. 7 minut i 33 sekundy geniuszu.
Może nieco za bardzo słodzę i chwalę małżeństwo Butlerów, ale mam ku temu powód (i na szczęście nie jestem sam). Bo za kilkadziesiąt lat przyjdą do nas nasze dzieci z wypiekami na twarzy i z nowiną, że właśnie odkryły nowy zespół: Arcade Fire. I powiedzą: „Tata, to Twoje czasy, Twoja muzyka, znasz?”. Wstyd byłoby rzec, że nie. Tym bardziej, że Kanadyjczycy wyrastają na potęgę. Taką, jaką pod koniec lat ’80 stali się U2, czy na początku XXI wieku Radiohead. To grupa, która przetrwa próbę czasu i o której będą powstawać książki. Jedna z nielicznych, które pozostaną w świadomości słuchaczy na dziesięciolecia i będą wizytówką naszych czasów. I mówię to zupełnie świadomie i bez popadania w przesadę. Jeśli formułuję taką odważną tezę, to warstwa muzyczna jest dla mnie najbardziej istotna. Ale w przypadku każdego wielkiego zespołu, w parze muszą też iść niesamowite teksty. U Arcade Fire nigdy ich nie brakowało. Bardzo je lubię za to, że każdy może je na swój sposób interpretować, a każda z tych interpretacji będzie dobra i słuszna. Rzeczywiście na nowym albumie można zaobserwować lekki spadek formy (zarzut przeciwników) w porównaniu z poprzednimi, nie bójmy się tego słowa, dziełami. Ale zapominamy, że dziś to już nie ten zespół, który znamy z „Funeral” czy „The Suburbs” – naszpikowany emocjami do granic możliwości i pełen patosu. W 2013 roku do bardzo poważnego świata Arcade Fire wdziera się zabawa, luz i więcej spontaniczności. To wszystko nie obraca wektora o 180 stopni, bo nadal czuć i słychać, że to ten sam zespół. Ale pokazuje ich jako ludzi, którzy też czasem chcą odpuścić i zrezygnować z pompatyczności na rzecz np. afrykańskiej (a może raczej haitańskiej) sekcji rytmicznej. Którzy bawią się konwencją, mieszają style, po prostu kochając muzykę. A teksty nadal są ponadprzeciętne. „Reflektor” mógłby być hymnem naszego pokolenia. Gwoli wyjaśnienia: dla Polaka mylący i kłopotliwy może być tytuł. Reflektor (właściwie reflector) nie ma nic wspólnego z reflektorem w samochodzie albo lampą oświetlającą reklamy w miastach. To słowo w języku angielskim oznacza zwierciadło, lustro, i pochodzi od reflection – odbicia, odzwierciedlenia. To ważna uwaga, żeby zrozumieć o czym w ogóle jest ten utwór. Myślę, że każdy człowiek żyjący w obecnych czasach może się z nim utożsamiać. To wiwisekcja społeczeństwa, które co raz bardziej zatraca się w wirtualnym świecie mediów społecznościowych, zapominając na czym tak naprawdę polega życie. Tytułowy Reflektor to złudzenie, odbicie, które jest idealną kopią. To odbicie wydaje się żyć i poruszać, a jest jedynie podróbką, czymś fałszywym i zaciemniającym prawdziwy obraz rzeczywistości. Już pierwsze słowa Trapped in a prison, in a prism of light / Alone in the darkness, a darkness of white mówią: jesteśmy niewolnikami. Siedzimy sami przed ekranami komputerów, w „ciemności bieli”. Bieli światła od ekranu monitora. Niby w świetle, niby znamy odpowiedź na wszystko i mamy nieograniczony dostęp do czego tylko pragniemy, a nadal pozostajemy w mroku. Naszą euforię tłumi także złowieszczy refren, który krzyczy, że to złudzenie (I thought I found a way to enter; it was just a reflector / I thought I found the connector; it was just a reflector). Ale najbardziej wstrząsająca jest dla mnie druga zwrotka. Wstrząsająca, bo prawdziwa… To stwierdzenia i pytania, które są przerażająco aktualne i doskonale nam znane: We’re so connected, but are we even friends?/ We fell in love when I was 19, and now we’re staring at a screen. Na szczęście przychodzi opamiętanie, „potrzeba czegoś więcej” i zrozumienie, co tak naprawdę jest ważne – drugi człowiek, bliscy, przyjaciele, a nie wirtualny świat pełen złudnych kontaktów: If this is heaven, I need something more / Just a place to be alone, cause you’re my home. Ten raj okazał się jedynie fałszywym odbiciem.
Butler zawsze był mistrzem w przekazywaniu emocji, a dramatyzm jego wykonań to unikat na skalę światową (szczególnie na debiutanckim albumie grupy). Pomimo braków wokalnych, jego charyzma jest tak wielka, że nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek inny mógł w ten sposób wysyczeć Just a reflection of a reflection of a reflection of a reflection… Swój mały, ale zacny wkład ma też David Bowie, który swoim nieco pouczającym tonem demaskuje fałszywych bożków we fragmencie Thought you were praying to the resurrector / turns out it was just a reflector.
Wielowymiarowość liryki i muzyki ekipy z Montrealu to ich największy atut. Aranżacja po prostu powala, kiedy wchodzą saksofony, by chwilę później ustąpić mega zaraźliwemu, roztańczonemu pianinu, które w finale doprowadzi nas do spoiwa-bazy, w postaci szamańskiego rytmu a la The Rolling Stones czy Talking Heads (oczywiste inspiracje). Nie wspominając już o dopieszczonej do ostatniej nutki produkcji i wielokrotnym odkrywaniu jej smaczków z każdym kolejnym odsłuchem.
Arcade Fire wygrali w tym roku moją wieczną miłość. Już na zawsze…
Może ten wpis sprawi, że ktoś ich dopiero pozna, albo ostatecznie się do nich przekona. Wpadnie do tego magicznego świata i kompletnie się zatraci, tak jak ja. Jeśli mi się uda, będzie to mój mały sukces. Bo nie ma nic piękniejszego niż odkrywanie i przeżywanie muzyki. Szczególnie muzyki Arcade Fire. 
______________________________________________________________________________

Moje ulubione albumy AD 2013:

1. Arcade Fire - Reflektor
2. Daft Punk - Random Access Memories
3. Janelle Monae - The Electric Lady
4. The National - Trouble Will Find Me
5. Justin Timberlake - The 20/20 Experience
6. Vampire Weekend - Modern Vampires of the City
7. Disclosure - Settle

* Blood Orange - Cupid Deluxe
* Katy Perry - Prism
* Depeche Mode - Delta Machine
* David Bowie - The Next Day
* Beyonce - Beyonce
* London Grammar - If You Wait

Dziękuję Wszystkim z którymi prowadziłem dyskusje o muzyce w 2013 roku. 
Te rozmowy nierzadko stały się inspiracją do napisania wyżej zamieszczonych tekstów.
Dziękuję Jasiowi za dokładną analizę tekstów, korektę i cenne uwagi.
Jarek.

2013 ŚWIAT: miejsca 10-04

Najlepsze piosenki 2013 - część 5
Best Songs 2013 - part 5:

Ranking ma charakter subiektywny ;)
Nie jestem właścicielem zdjęć zamieszczanych na blogu. Zostały one znalezione w internecie.
Zastrzegam sobie prawo do kopiowania tekstów i zamieszczania ich na innych stronach jako swoje własne.
______________________________________________________________________________
10.
Macklemore & Ryan Lewis feat. Ray Dalton

Autor: Ben Haggerty (Macklemore), Ryan Lewis
Produkcja: Ryan Lewis
Album: The Heist

Hip hopowo-producencki duet Macklemore & Ryan Lewis to dynamit, który wybuchł w 2013 roku z siłą karnawału w Rio. Mamy tu wszystko czego potrzebuje wielki przebój: rapowane zwrotki, budujący refren, klaskanie i pianino niczym w szalonym gospel, trąbki, bogatą i różnorodną produkcję oraz heeey, hee-eey, hey i na na na na na na na! Chłopaki w produkcji energii zawstydzają elektrownie atomowe. W 2013 roku nie było lepszego poprawiacza humoru od „Can’t Hold Us” (oprócz miejsca 6.).

Posłuchaj również:
Macklemore & Ryan Lewis feat. Wanz – Trift Shop --> A od tego wszystko się zaczęło.
______________________________________________________________________________
09.
Drake feat. Majid Jordan

Autor: Aubrey Graham (Drake), Noah Shebib, Majid Al Maskati, Jordan Ullman
Produkcja: Nineteen 85, Majid Jordan, Noah „40” Shebib
Album: Nothing Was The Same

Drake’a się albo lubi albo nie znosi. W środowisku hip hopowym lepiej się nie przyznawać do słuchania Kanadyjczyka, bo przecież jest on ciotowaty. Owa ciotowatość wynika z tego, że Drake nie może się zdecydować czy robić r&b czy hip hop, czy śpiewać czy rapować. I w związku z tym łączy te dwie rzeczy i nie jest ani raperem, ani wokalistą (albo jest i tym, i tym). Ja lubię go bardziej w wersji śpiewanej niż rapowanej, ale wynika to chyba z tego, że zawsze będę przedkładał melodie nad rymy. Już trzy lata temu popisał się znakomicie smutnym „Marvins Room”, a dzisiaj możemy usłyszeć zainspirowane latami ’80 „Hold On, We’re Going Home”. Ten prosty i jednocześnie zajebisty numer został wybrany piosenką roku przez Pitchfork, co mnie bardzo zaskoczyło. Dziennikarze Pitchforka wielokrotnie zadziwiali, ale ja nie zapuszczałbym się tak daleko. Wiem natomiast, że teledysk do tego utworu (wariacja na temat Grand Theft Auto Vice City) to jeden z najfajniejszych obrazków roku.

Posłuchaj również:
Drake feat. Jhené Aiko – From Time --> Na fortepianie gra Chilly Gonzales, który współpracował także z Daft Punk przy ich nowym albumie.
Chance The Rapper – Chain Smoker --> Ten 20-latek wkrótce wyda swój debiutancki album, który na pewno będzie wielkim wydarzeniem.
Pusha T feat. Kendrick Lamar – Nosetalgia --> Sample rządzą. Czasem warto postawić na jakość, nie ilość.
______________________________________________________________________________
08.
Disclosure feat. London Grammar

Autor: Guy Lawrence, Howard Lawrence, Hannah Reid
Produkcja: Disclosure
Album: Settle

Idzie młode. Bracia Lawrence i London Grammar to najciekawsze zeszłoroczne debiuty nie tylko na Wyspach, ale i na całym świecie. Cała piątka nie dosyć, że młoda, to jeszcze do tego piekielnie zdolna. To jeden z tych utworów, który gdzieś koło czerwca/lipca wkręcił mi się w niewyobrażalny sposób. Wieczorny rower albo bieganie po polach, przy tym zachodzące słońce, przyjemny chłód po upalnym dniu, a ścieżką dźwiękową było „Help Me Lose My Mind”. Które już zawsze będzie mi się tak kojarzyć. Niesamowita mieszanka – energetyzująca, a jednocześnie kojąca i przyjemna (to chyba zasługa tego wspaniałego głosu). Złoty środek… I pomyśleć, że utwór wywołał fale kontrowersji, a oficjalny teledysk usunięto z YouTube pod zarzutem promowania narkomanii. „Help Me Lose My Mind” rzeczywiście była dla mnie przez pewien okres narkotykiem. Można rzec, że pomagała mi „utracić umysł”, zwariować, wyzerować się, zresetować i przede wszystkim wyluzować. I miałem takie odczucia jeszcze zanim ukazał się oficjalny klip… Może jednak jest coś na rzeczy? Sprawdźcie, jak działa na Was.
______________________________________________________________________________
07.
Arctic Monkeys

Autor: Arctic Monkeys (Alex Turner, Jamie Cook, Nick O’Malley, Matt Helders)
Produkcja: James Ford, Ross Orton
Album: AM

Jest coś cholernie seksownego w tym kawałku. Może to ten uwodzący riff, albo głos Alexa Turnera, a może rytm. Pewnie wszystko razem sprawia, że to jeden z najlepszych rockowych kawałków w 2013 roku. „Do I Wanna Know?” to taki rockowy hymn, który wciska się w głowę i nie chcę z niego wyjść. Przebój absolutny.

Posłuchaj również:
Arctic Monkeys – Why’d You Only Call Me When You’re High? --> Na „AM” nie brakuje dobrych utworów.
Arctic Monkeys – No 1 Party Anthem --> Balladowa odmiana Arktycznych Małp.
______________________________________________________________________________
06.
Pharrell Williams

Autor: Pharrell Williams
Produkcja: Pharrell Williams
Album: Despicable Me 2: Original Motion Picture Soundtrack

Muzyczna definicja szczęścia. Słuchając „Happy” bezwarunkowo pojawia się uśmiech. Pharrell też się cieszy, ale jak mu się dziwić. Jest autorem największych tegorocznych hitów, powrócił na piedestał mimo czterdziestki na karku i osiągnął większy sukces niż za czasów swojej producenckiej i kompozytorskiej świetności. Utwór ten pojawił się już w maju, kiedy to promował film animowany „Minionki rozrabiają”. Już wtedy czułem ogromny potencjał tej piosenki i dziwiłem się, dlaczego nikt tego nie gra, dlaczego „Happy” się nie promuje? Z tego samego założenia wyszła chyba wytwórnia i sam Williams, bo zrobiono rzecz zdumiewającą. W listopadzie wraz z oficjalnym wydaniem piosenki na singlu opublikowano pierwszy na świecie 24-godzinny teledysk! Resztę zrobili ludzie którzy, co nie dziwi, nie potrafili się oprzeć tej dawce czystego szczęścia. Słusznie posypały się „share’y” i linki na Facebooku. Bo „Happy” to jeden z najlepszych kawałków roku. A ile radości daje…
______________________________________________________________________________
05.
Lorde

Autor: Ella Yelich O’Connor, Joel Little
Produkcja: Joel Little
Album: Pure Heroine

Jak to możliwe, że 16-letnie dziewczyny piszą takie świetne utwory? Może coś dodają do wody w Nowej Zelandii, a może trafiliśmy po prostu na talent. Ella Yelich O’Connor w „Royals” mówi w imieniu swojego pokolenia: nie jesteśmy materialistami, nie dążymy do bogatego świata wykreowanego przez media, nie pożądamy blichtru i sławy. Pozostaje mieć nadzieję, że Lorde nie opowiada jedynie o swoich znajomych. I jak na ironię we fragmencie We're bigger than we ever dreamed / and I'm in love with being queen przepowiada sobie przyszłość, bo chyba nie spodziewała się, że „Royals” będzie numerem jeden na całym świecie. Ale nie mogło być inaczej – to pop skrojony na hit, pomimo ascetycznej formy.
______________________________________________________________________________
04.
Daft Punk feat. Pharrell Williams & Nile Rodgers

Autor: Thomas Bangalter, Guy-Manuel de Homem-Christo, Pharrell Williams, Nile Rodgers
Produkcja: Daft Punk (Bangalter, de Homem-Christo)
Album: Random Access Memories

Zatrać się w tańcu? W jakim tańcu? Hejterzy powiedzą, że „Lose Yourself To Dance” to flaki z olejem. Gdzie jest beat? Gdzie pierdolnięcie? Czy Daft Punk już naprawdę zapomnieli jak się robi muzykę taneczną?
Otóż nie zapomnieli. Tylko przypomnieli sobie. Przypomnieli sobie jak to było kiedyś. Jak brzmiała muzyka taneczna bez komputerów i bez wspomagaczy. Po bardzo długich, ośmiu latach przerwy bez robotów (z drobnymi filmowymi epizodami) Bangalter i de Homem-Christo wracają na Ziemię by przywrócić życie muzyce. Muzyce odartej ze wzruszeń i pierwiastka ludzkiego, odhumanizowanej, której zresztą sami byli częścią. Zamysłem było więc stworzenie muzyki do tańca z wykorzystaniem żywej perkusji. Niczym najlepsze produkcje ich idola Nile’a Rodgersa, utwór napędza nie tyle perkusja, co „słoneczna” partia gitary i bez końca powtarzany refren. W opozycji do tej sielanki pojawiają się zwielokrotnione warstwy vocoderowych wokali – najlepsze od czasu ich wielkiego przeboju „Harder, Better, Faster, Stronger”. I to właśnie na ten moment w „Lose Yourself To Dance” czekamy najbardziej. Roboty dają się ponieść tańcu i zabawie. Nie da się zatrzymać tupającej nogi. Szał ciał widać zresztą w klipie promującym singiel (cud, że w ogóle powstał – Daft Punk pod tym względem ostatnio nie rozpieszczają). Jak widać do tańca nie potrzeba szybkiego dyskotekowego rytmu. Wystarczy 100 uderzeń na minutę. Jak w klasykach disco: „Stayin’ Alive” (103 BPM) i „Dancing Queen” (100 BPM). A kto nie wierzy niech zajrzy tutaj. Podsumowując, nie spodziewałem się usłyszeć w 2013 roku jednocześnie tak oldschoolowego i błyskotliwie wyprodukowanego kawałka.

Posłuchaj również:
Daft Punk – The Game of Love --> Liryczna i kojąca odsłona DP, mimo wokalu z vocodera pełna emocji i „francuskiego” klimatu.
Daft Punk feat. Todd Edwards – Fragments of Time --> Zaskakujący kalifornijski soft rock z dźwiękami gitary pedal steel i solo przypominającym „Digital Love”, a do tego piękny, nostalgiczny tekst o sile wspomnień.
Daft Punk feat. DJ Falcon – Contact --> To, co tygryski lubią najbardziej. House’owy klimat w starym stylu, ale dla odmiany potężna perkusja zamiast rytmu z komputera i robiący wrażenie przesterowany, kakofoniczny finał. Wspaniałe zwieńczenie wspaniałego albumu.