niedziela, 15 maja 2016

#01. Albumy Wszechczasów: The Beach Boys - Pet Sounds (1966)


The Beach Boys

Wydany: 16 maja 1966 r.
Produkcja: Brian Wilson
Długość: 35:57
Gatunek: Barokowy pop, progresywny pop, art rock

1. Wouldn't It Be Nice
2. You Still Believe In Me
3. That's Not Me
4. Don't Talk (Put Your Head On My Shoulder)
5. I'm Waiting For The Day
6. Let's Go Away For Awhile
7. Sloop John B
8. God Only Knows
9. I Know There's An Answer
10. Here Today
11. I Just Wasn't Made For These Times
12. Pet Sounds
13. Caroline No
____________________________________________________________________________________________

Dziś mija dokładnie 50 lat od wydania jednego z najwybitniejszych i najlepszych albumów w historii muzyki rozrywkowej. Ciekaw jestem, czy któraś z naszych stacji radiowych w ogóle zauważy ten fakt (liczę na Piotra Stelmacha w Trójce o 15), ale abstrahując od tego, po prostu muszę napisać kilka słów (parę stron?) na ten temat. Choć o Pet Sounds napisano już wszystko i przeanalizowano wzdłuż i wszerz każdą nutę tego wydawnictwa, to mało się o tej płycie pisze i mówi w kraju nad Wisłą. Zastanawiając się czemu tak nieznani są The Beach Boys w Polsce, nietrudno jest znaleźć odpowiedź. Muzyka z Ameryki była zbyt daleko, by przebić się przez Żelazną Kurtynę. The Beatles byli bliżej, byli fajniejsi, byli lepsi i przystojniejsi. A do tego nagrywali lepsze albumy. Tak, to wszystko prawda. The Beach Boys mieli świetne single, ale albumy pozostawiały wiele do życzenia. Z jednym wyjątkiem, jednym jedynym. Pet Sounds. Chyba nawet lepszym od każdego albumu czwórki z Liverpoolu. Bo choć cenię bardzo i jednych i drugich, to muszę przyznać, że albumy Beatlesów mam na półce wszystkie. Ich każdy album był bezbłędny. Beach Boysów tylko jeden, bo to raczej zespół wspaniałych singli, a nie ponadczasowych płyt. Oprócz Pet Sounds.

To nie będzie obiektywna opinia o tym albumie. Bo to jedna z najważniejszych płyt mojego życia, która zmieniła moje postrzeganie muzyki, harmonii, popowej piosenki, aranżacji utworów i do której wracam nad wyraz często w różnych momentach mojego życia. Absolutny osobisty top i jedna z płyt, które zabrałbym na bezludną wyspę oraz uratował w czasie apokalipsy :)

Choć biorąc pod uwagę powszechne uznanie dla tej płyty, w mojej subiektywnej ocenie jest pewnie też sporo obiektywnych przesłanek. Bo to jeden z najbardziej uznanych przez krytyków, muzyków i fanów albumów na świecie. W rankingu acclaimedmusic.net, portalu który zbiera i agreguje wszystkie muzyczne listy „naj” które powstały na świecie, Pet Sounds plasuje się na 1 miejscu od wielu lat.

Jako że kulisy powstania tego dzieła są nieznane dla 99% z Was, nadmienię kilka słów. Niemalże w tym samym momencie co The Beatles, mózg i motor napędowy The Beach Boys, Brian Wilson postanowił zaniechać koncertowania i zamknąć się w studiu, by stworzyć swój najlepszy album. Ta płyta miała nie mieć wypełniaczy i miała być arcydziełem i z takim założeniem była komponowana. Chęć rywalizacji z The Beatles po wysłuchaniu ich Rubber Soul nasiliła się do tego stopnia, że nagrywanie Pet Sounds i dbałość o perfekcyjne brzmienie przerodziło się w swego rodzaju obsesję Briana. Podczas gdy koledzy koncertowali w tym czasie w Japonii, on zamknął się w studio wraz z ponad 60 muzykami sesyjnymi (!) i tworzył, jak to ktoś ładnie kiedyś napisał, dźwiękowe freski. Z wieloma warstwami, z gęstymi nawet jak na nich harmoniami wokalnymi i z ogromnym ładunkiem emocji. To miał być jeden z pierwszych albumów koncepcyjnych, przemyślanych od początku do końca, mówiący o trudach wchodzenia w dorosłość, pełen romantyzmu, ale także i psychodelii. Do historii przeszły sesje nagraniowe. W związku z ograniczeniami technicznymi w tamtym czasach i możliwością nagrania tylko kilku ścieżek, tak wielka ilość instrumentów musiała być nagrywana na raz, na żywo. Dbałość o perfekcyjne brzmienie u Wilsona objawiała się podobno tym, że sesje nagraniowe trwały godzinami i choć wszyscy grali tak jak powinni, poprawek nie było końca. Chciał on uchwycić nie tyle samą muzykę, co jakiś wymyślony i istniejący jedynie w jego głowie klimat, atmosferę. Ostatecznie się to udało, o czym napiszę przy poszczególnych piosenkach. Udało się też pchnąć technikę i muzykę do przodu. Pet Sounds to pierwszy album w historii muzyki rozrywkowej, który na tak szeroką skalę wykorzystał klasyczne i awangardowe instrumenty. Bo czego tu nie ma? Lista byłaby bardzo długa. O istnieniu niektórych tych instrumentów nawet nie miałem pojęcia. Produkcja i aranżacja utworów była niespotykana jak na ówczesne standardy, bo jako producent muzyczny Wilson doskonale potrafił obejść obecne wtedy bariery technologiczne tak, aby przelać na taśmy wszystko to, co sobie wymyślił. Mało komu się to udawało, chyba tylko George’owi Martinowi (producentowi Beatlesów) i Philowi Spectorowi. O wpływie kompozycji i rejestrowania muzyki przez Wilsona na rozwój kolejnych pokoleń muzyków, też już w zasadzie napisano wszystko.

Album był wielką komercyjną klapą w porównaniu ze wcześniejszymi nagraniami Beach Boysów, ponieważ nikt nie był przygotowany na takie brzmienie. Psychodeliczne i naładowane aranżacyjnym przepychem do granic możliwości Pet Sounds zostało niezrozumiane i odrzucone przez fanów, którzy czekali na kolejne rock’n’rollowe hity o dziewczynach, plażach, samochodach i surfowaniu. Taki zwrot muzyczny przerósł amerykańskich słuchaczy i dopiero z czasem zaczęto doszukiwać się w tej płycie geniuszu, który był już przecież namacalny w dniu premiery.

Ja natomiast zachodzę w głowę, jak to możliwe, że takie rzeczy od początku do końca komponuje, aranżuje, nadzoruje i nagrywa 23 latek bez profesjonalnego wykształcenia muzycznego. Dlatego też Wilsona uznaje się za geniusza w świecie popu, nie mniejszego niż Lennon i spółka. Taki Bach lat ‘60, który stworzył nowy gatunek muzyczny nazywany barokowym popem (dużo orkiestracji i nagromadzenie wielogłosów). Oczywiście jak to w tamtym czasie bywało, narkotyki też dochodziły w tym geniuszu do głosu i śmiem twierdzić, że doprowadziły do upadku Briana Wilsona na samo dno. Po Pet Sounds przygotowywał się on bowiem do czegoś jeszcze większego, jeszcze bardziej zuchwałego, jeszcze bardziej wybitnego. Projekt „SMiLE” nigdy jednak nie został ukończony, bo nasz bohater popadł w paranoję, obsesję i depresję. Dążenie do perfekcji, niemożność jej uzyskania w takiej formie jaką sobie wyobraził doprowadziło go na skraj życia. Wilson wycofał się z muzyki na wiele lat. Tę historię opowiada film „Love & Mercy” z Johnem Cusackiem. Warto go obejrzeć, by lepiej poznać tę historię i kulisy nagrywania Pet Sounds (choć po samym filmie oczekiwałem o wiele więcej). Bo to temat, który jedynie nakreśliłem, a zawiera on jeszcze wiele wątków, które z przyczyn obiektywnych pominąłem.

Najważniejsza jest jednak muzyka. I na niej się skupmy. Odpalmy więc najlepszy popowy album wszechczasów.

____________________________________________________________________________________________


To najbardziej rozpoznawalny utwór z tej niesamowitej płyty spopularyzowany przez komedię romantyczną z Adamem Sandlerem "50 pierwszych randek". Optymistyczny w odbiorze był jednak jednym z najtrudniejszych do zarejestrowania od strony wokalnej (posłuchajcie). Problemem było wstrzelenie się w odpowiedni rytm, co wciąż nie wychodziło frustrując wszystkich obecnych na sesji. Brian był wciąż niezadowolony. W ogóle harmonie wokalne u Beach Boysów są jednymi z najbardziej skomplikowanych i wyrafinowanych w muzyce rozrywkowej. Przy odsłuchu wydają się naturalne, jednak dopiero na papierze widać trudność w ich zaśpiewaniu. Słyszałem wiele wykonań ich utworów i zupełnie obiektywnie należy przyznać, że mało kto jest w stanie podołać tej wokalnej perfekcji i totalnemu zgraniu głosów. To ewenement na skalę światową. 




Tutaj instrumentem wiodącym jest klawesyn, którego charakterystyczny dźwięk dominuje nad całością i nadaje utworowi pewnej dworskiej dostojności. Intro zagrane zostało natomiast na fortepianie, nie jest ono jednak normalne. By uzyskać brzmienie podobne do klawesynu Tony Asher szarpał struny wewnątrz fortepianu, podczas gdy Brian naciskał klawisze na klawiaturze instrumentu. Eksperymentowano z wieloma spinkami i spinaczami po to, aby uzyskać pożądany dźwięk. W piosence wykorzystano także rowerowe dzwonki i trąbki, tudzież klaksony. 




Wilson powiedział, że ten utwór jest nieco o nim. Czytając tekst "I had to prove that I can make it alone now, but that's not me / I wanted to show how independent I'd grown now, but that's not me" nie mam wątpliwości, że mówi prawdę. To jedyny utwór na płycie, który nie zawiera sekcji smyczkowej i dętej, a na wielu instrumentach zagrali członkowie grupy, a nie muzycy sesyjni.



Na ten utwór za każdym razem czekam. Wzrusza mnie do łez. Totalnie emocjonalnie rozwala mnie falset Briana i te smyki. Po prostu przepiękna, nieziemska aranżacja. A bas plumka niczym bicie serca. A do tego piękny tekst Tony'ego Ashera, który jak sam powiedział: "It's an interesting notion to sit down and try and write a lyric about not talking. That came out of one of those conversations where [Brian and I] were talking about dating experiences... I think at some point we were talking about how wonderful non-verbal communication can be between people." Tu nie ma co komentować. Posłuchajcie i zatraćcie się w tej niesamowitej balladzie.



To kolejny bardzo skomplikowany aranżacyjnie utwór, z charakterystycznymi nieco azjatyckimi wstawkami. Mamy tu flety, rożek angielski, organy Hammonda, ukulele, kotły, bongosy i całą sekcję smyczkową. Trudność zgrania całego tego zestawu musiała być arcywyzwaniem, tym bardziej, że Wilson wolał wolne ścieżki zapisu (a było ich wszystkich maksymalnie osiem) zapełnić dodatkowymi dograniami wokali niż instrumentów. 



Pierwszy z dwóch instrumentali na płycie. Tytuł idealnie go opisuje. Sam Wilson uważa, że to najbardziej satysfakcjonujący utwór, jaki kiedykolwiek napisał. Zgadzam się w 100%. Miała to być ścieżka pod jakiś wokal, ale autor zdecydował, że jest tak perfekcyjna, że zostawi ją bez zmian. Całe szczęście!



To wyjątkowy kawałek. Jedyny nie napisany, lecz jedynie zaaranżowany przez Wilsona. Tradycyjna, folkowa, marynarska piosenka. Według wielu nie pasująca do całości. Za bardzo w stylu starych Beach Boysów. Że pasuje jak kwiatek do kożucha. Że tekst od czapy na takim spójnym albumie. A ja się zupełnie nie zgadzam. To ta słoneczna strona zespołu, za którą wszyscy tęsknili tylko że opakowana na nowo, w ten cały barokowy przepych. To taki miły przerywnik na tym, to trzeba przyznać, trudnym w odbiorze albumie. I jak zwykle - nieziemskie wielogłosy.



Na pewno mój ulubiony utwór na płycie. O samej tylko tej piosence można książkę napisać. Jeden z najlepszych tekstów jakie słyszałem w historii muzyki. To zabawne, że choć God Only Knows jest miłosnym songiem, który Wilson napisał dla swojej żony, to zaczyna się od takich słów:

I may not always love you
But long as there are stars above you
You never need to doubt it
I'll make you so sure about it
God only knows what I'd be without you
If you should ever leave me
Though life would still go on believe me
The world could show nothing to me
So what good would living do me?

To też pierwszy utwór niereligijny, a rozrywkowy, który w tytule ma słowo "Bóg" i wiele razy jest ono w nim powtarzane. Z tego też powodu, co dziś może wydawać się śmieszne, stacje radiowe w latach '60 nie chciały go grać. To także jedna z najlepiej zaśpiewanych piosenek na tej płycie. Carl, brat Briana odwalił tu kawał dobrej roboty. Jego prosty, szczery, ale natchniony wokal jest połową sukcesu. Druga połowa to te wszystkie niuanse: waltornia (też po raz pierwszy użyta w piosence popowej/rockowej), flety gdzieś na wysokości 1:46 utworu, świąteczne dzwoneczki i inne przeszkadzajki oraz wokalny kanon na finał. 
Arcydzieło.




Z początku utwór ten nazywał się Hang On To Your Ego. Poprzedni tytuł i refren był jednak zbyt kontrowersyjny w aspekcie tyranii Wilsona w studiu. Końcówka tego utworu jest natomiast idealną wizytówką aranżacyjnego przepychu całego albumu.



Kolejny świetny tekst, który w zupełnym kontraście do słonecznych przebojów grupy z Kalifornii, jest nad wyraz pesymistyczny. Co ciekawe, sami autorzy nie do końca wiedzą i potrafią wytłumaczyć o czym właściwie jest ten utwór. Narkotyczne wizje na pewno miały swój udział. A i muzyka, szczególnie to przejście przed ostatnim refrenem jest tak nowatorsko staroświecka, że trzeba było być zdrowo najaranym, żeby coś takiego wydać na albumie z zakładką pop.



Piosenka, którą z wiekiem co raz bardziej lubię i z którą co raz bardziej się utożsamiam. Bardzo trudny track. Tu się odprawia jakiś istny jazz w refrenie i na koniec. To też pierwszy utwór w historii rocka w którym użyto eksperymentalnego instrumentu wykorzystywanego jedynie w muzyce filmowej tj. głównie w horrorach. To elektryczny Theremin, który wydaje dźwięki jakby grano na pile, a gra na nim wygląda bardzo efektownie



Instrumentalny, filmowy utwór, który rzekomo miał zostać napisany z myślą o Jamesie Bondzie (roboczy tytuł Run James Run). Ciekawe brzmienie perkusji to kolejny z eksperymentów. Rytm bowiem wybijany jest na... puszkach od Coca-Coli.



Ballada kończąca Pet Sounds to kolejne ulubione dzieło Wilsona. Miał do tego utworu tak osobisty stosunek, że wydał je na singlu sygnując jedynie swoim nazwiskiem. Oryginalna ścieżka została nieznacznie przyspieszona za namową ojca Briana. W wersji albumowej na końcu słychać efekty dźwiękowe: szczekające psy (pupile Wilsona nagrane w studiu) oraz przejeżdżający pociąg. Nie wiem, ale podejrzewam, że to znów pierwszy raz kiedy w studio muzycznym nagrywano psy... 
Kawałek ten porównywany jest do standardów Glenna Millera z lat '40. 

_________________________________________________________________________

Zdaję sobie sprawę, jak trudna w odbiorze jest ta płyta dla kogoś, kto styka się z nią po raz pierwszy. Przebrnięcie przez te wszystkie niuanse i smaczki zajmuje sporo czasu, ale przynosi też wiele satysfakcji przy kolejnych odsłuchach. Według mnie warto poświęcić czas temu pięknemu albumowi, bo jak powiedział Paul McCartney: "No one is educated musically until they've heard Pet Sounds. It is a total, classic record that is unbeatable in many ways." Zresztą bez tej płyty nie powstałby Sierżant Pieprz i wiele innych albumów, co sami Beatlesi wielokrotnie podkreślali. 

A o samym albumie i kulisach jego powstawania mógłbym jeszcze opowiadać godzinami :) 

Jako, że linki do piosenek prędzej czy później pewnie znikną to jeśli ktoś z moich znajomych chciałby posłuchać całego albumu w dobrej jakości, odezwijcie się. Chętnie udostępnię, bo nie ma dla mnie nic przyjemniejszego, niż dzielenie się muzyką. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz