czwartek, 7 lutego 2013

2012 ŚWIAT: miejsca 03-01

Najlepsze piosenki 2012 - część 5
Best Songs 2012 - part 5:
______________________________________________________________________________

Jessie Ware

Autor: Jessie Ware, Kid Harpoon, Keith Uddin
Produkcja: Keith Uddin, Kid Harpoon, Dave Okumu
Album: Devotion

Podium otwiera debiutująca Brytyjka o tak magnetycznej urodzie i głosie, że nie sposób się oprzeć. Szlaki ambitnemu popowi 2 lata temu przecierała Adele. W 2012 największym odkryciem na tym polu jest bez wątpienia Jessie Ware. Debiutanckie „Devotion” to najlepsza popowa płyta roku, w fantastyczny sposób łącząca delikatny pop / soul / r&b z elektroniką, a nawet muzyką klubową. W tym stylowym muzycznym sosie roi się od perełek. Jedną z nich jest „Wildest Moments”. Oparta na potężnym rytmie piękna ballada o sile przyjaźni, którą Ware napisała dla swojej najlepszej przyjaciółki. To najbardziej przebojowy fragment debiutanckiego krążka, który szczególnie przypadł do gustu Polakom. Bo to właśnie na naszej ziemi Jessie uzyskała pierwszą „złotą płytę” w karierze. A z takim talentem i aksamitnym głosem jeszcze wiele sukcesów przed nią.
 ______________________________________________________________________________













ADORN
Miguel

Autor: Miguel Pimentel
Produkcja: Miguel Pimentel
Album: Kaleidoscope Dream

Drugi album Miguela “Kaleidoscope Dream” pozostawia daleko w tyle całą konkurencję – Ushera, Chrisa Browna, Ne-Yo i innych aspirujących do tytułu księcia czarnych brzmień. Młody Kalifornijczyk zjada ich wszystkich na śniadanie. Jego „Adorn” zmiata konkurencję pod każdym względem. Kompozycyjnie to wędrówka do lat ’80 – automat perkusyjny, klawisze i chórki na pewno inspirowane były klasycznym już „Sexual Healing”.
Wersja A.D. 2012 dorównuje przebojowi Marvina Gaye’a, a miejscami jest nawet lepsza. Wrażenie na pewno robią tu popisy wokalne Miguela, który skacze po skali z luzem godnym pozazdroszczenia. Smaczku dodaje też przesterowany bas, który równie dobrze mógłby znaleźć się w szalonej twórczości George’a Clintona i jego składu Parliament/Funkadelic sprzed ponad 30 lat. 
Atutem jest także tekst nietraktujący tematu miłości tak swobodnie i dosłownie (i fizycznie) jak wspomniane już „Sexual Healing”, czy współczesne hity z list przebojów. Miguel swoim wizerunkiem i piosenkami kreuje obraz amanta w marynarce i lakierkach, traktującego kobiety z klasą. Potwierdzają to słowa let my love adorn you – jedno z najbardziej intrygujących wyznań miłosnych w muzyce ostatnich lat. Uczucie kochanego mężczyzny ma być ozdobą i jedynym klejnotem, który ona na siebie włoży. Jaka ogromna przepaść jest między deklaracją o miłości, która upiększa kobietę the same way that the stars adorn the skies, a pytaniem Flo Ridy can you blow my whistle baby, whistle baby, let me know z jego przeboju „Whistle”… Jak widać, a raczej słychać [chociaż teledyski nie pozostają w tyle, ale to już inna historia], w większości współczesnych tekstów dotyczących tematów damsko-męskich króluje niczym nie skrępowana dosłowność. A pomimo tego „Adorn” jest bardziej erotyczne i pobudzające wyobraźnię. Cholera, to po prostu najbardziej zmysłowy kawałek 2012 roku.
______________________________________________________________________________

Frank Ocean

Autor: Christopher Breaux (Frank Ocean)
Produkcja: Frank Ocean, Malay & Om’Mas Keith
Album: Channel Orange

“Purple Rain” XXI wieku, „Paranoid Android” R&B – to tylko niektóre określenia dziennikarzy muzycznych na najciekawszą kompozycję ubiegłego roku. Rzeczywiście, niemal 10-minutowe „Piramidy” mają progresywne zacięcie, a finałowa oniryczna solówka Johna Mayera może przywoływać wspomnienie Prince’a. Jednak z drugiej strony nie są tak szalone i zaskakujące jak utwór Radiogłowych. Nie mają w sobie też takiej podniosłości, patetyczności i melodyjności jakie ma „Purpurowy Deszcz”. Frank Ocean nie stara się nikogo kopiować i to stanowi jego siłę. „Pyramids” przejdzie do historii muzyki właśnie dzięki jego niepowtarzalności. Nikt wcześniej nie zdobył się na krok, jaki wykonał Ocean. Długie, przemyślane utwory składające się z kilku części tworzących większą całość na współczesnej scenie R&B są po prostu rzadkością i jawią się niemalże jako objawienie. Niespełna 2 lata temu takim objawieniem było fantastyczne, epickie „Runaway” Kanye’ego Westa łączące hip-hop, rock i orkiestrowy rozmach. „Pyramids” są równie wyrafinowane i przemyślane. Warto powoli odkrywać ich piękno. To kalejdoskop nastrojów, dźwięków i stylów muzycznych. Od muzyki klubowej, przez współczesne R&B, slow jam, ambient, po szeroko pojęte sztuczki elektroniczne podszyte pulsującym funkującym rytmem. Nowoorleańczyk kreuje na tym muzycznym tle opowieść o Kleopatrze – tej starożytnej oraz współczesnej.
Część pierwsza to podróż do starożytnego Egiptu, do czasów Kleopatry VII. Liczne romanse, moralne zepsucie, żądza władzy i chęć panowania nad światem w konsekwencji doprowadziły królową do tragicznej śmierci (No more she lives, no more serpent in her room / No more, it has killed Cleopatra). Z antycznym światem kontrastuje muzyka, oparta niemal wyłącznie na elektronice, która z Egiptu płynnie przenosi nas do teraźniejszości. Antyczna bogini okazała się jedynie snem, z którego powoli wybudza słońce przebijające się przez rolety w oknie. Gdzieś poza miastem, w jednym z pokojów motelowych, do pracy szykuje się współczesna Kleopatra – makijaż, wysokie obcasy, kusa spódniczka. Nad wszystkim czuwa jej „opiekun”. Okładka singla nie pozostawia wątpliwości jakimi piramidami zajmuje się dziewczyna (Wake up to your girl, for now let’s call her Cleopatra / I watch you fix your hair / Then put your panties on in the mirror, Cleopatra / Then your lipstick, Cleopatra / Then your six inch heels (…) She’s working at the pyramid tonight).
Pomimo, że cały tegoroczny debiut Franka „Channel Orange” pełen jest wyszukanych, często zabawnych metafor i dwuznaczności (nie tylko o zabarwieniu seksualnym, rzecz jasna), znaczenie piramid wydają się też potwierdzać dźwięki. Rozedrgane syntezatory, ciche zawody trąbki oraz delikatne, niewymuszone wokalizy kreują duszną atmosferę klubu ze striptizem lub raczej gorący, intymny klimat wypełnionego miłością pokoju motelowego. Bo meritum i jednocześnie zaskakującą puentą całej opowieści jest miłość prostytutki i jej szefa. Ocean w klasycznych rozważaniach „co by było, gdyby” tworzy sytuację w której alfons zakochuje się w dziewczynie która, jak na ironię, sprzedaje się innym, aby go utrzymać (Hit the strip and my bills paid / Keep a nigga bills paid). On w zamian opiekuje się nią, dba o nią, szczęśliwy, że odnalazł swoją królową – Kleopatrę (klamra, która spaja cały utwór). Doprawdy, dziwny to związek. Ale autor „Pyramids” nikogo nie rozlicza, ani nie ocenia. Podobnie jak na całym swym debiutanckim albumie przedstawia pewne problemy, sytuacje, stawia pytania, lecz nie daje żadnych klarownych odpowiedzi. Kompozycję wieńczy wspaniała, kojąca, jakby zawieszona w przestrzeni solówka zagrana przez Johna Mayera.
Podsumowując, Frank tylko w jednym, dziesięciominutowym utworze wykorzystuje więcej pomysłów niż niejeden artysta na całym albumie. Bez cienia wątpliwości – to najlepszy i najbardziej obiecujący tegoroczny debiut. 
P.S. Polecam także psychodeliczny teledysk z zachwianą strukturą utworu, ale za to z wydłużonym solo na gitarze.
______________________________________________________________________________


Na podsumowanie, należy się kilka słów wyjaśnienia.

Chciałbym jeszcze tylko dodać, że nie uwzględniłem na liście największego przeboju 2012 roku, czyli „Somebody That I Used To Know” Gotye i Kimbry, gdyż utwór ten był mi znany już w październiku 2011 roku (dzięki Trójce).

Wyjaśnienia dotyczą natomiast trzech wyróżnionych, przedstawionych powyżej artystów. Jest wiele powodów, dla których znaleźli się tutaj właśnie oni. Można także wykazać łączące ich cechy:
--> Jeśli miałbym ułożyć listę ulubionych płyt roku, to końcowa trójka wyglądałaby identycznie;
--> Wszyscy wymienieni to debiutanci lub prawie debiutanci (Miguel wydał drugą płytę);
--> Każdy z nich tworzy muzykę r&b. Tutaj wyłamuje się nieznacznie Jessie Ware, ale bez wątpienia dość istotnie czerpie ona z tego gatunku;
--> Każdy z nich tworzy nową jakość. Mimo, że czerpią garściami z wielu muzycznych źródeł i ich inspiracje można bardzo łatwo rozszyfrować, to obecnie trafili na rynku w pewną niszę, której nikt nie wypełniał. To pozwoliło na osiągnięcie sukcesu. Ponadto są charakterystyczni, posiadają swój styl i wizję dalszego rozwoju;
--> Wszyscy są dobrymi wokalistami, świetnie wypadają na żywo;
--> Każdy z nich w ponad 90% jest od początku do końca odpowiedzialny za materiał na albumie;
--> Dobrze rokują na przyszłość.

O Jessie, Miguelu i Franku można powiedzieć wiele dobrego również osobno.

Jessie Ware to prawdziwe objawienie. Okazuje się, że można tworzyć niebanalny pop, nie narażając się na śmieszność i ciągłe porównania do Adele lub innych wokalistek, które ostatnio odniosły na tym polu sukces. Oczywiście w twórczości Ware pojawiają się echa Sade czy Whitney Houston, jednak nie na tyle, żeby zarzucać Angielce kopiowanie czyjegoś stylu. Zresztą obecnie w muzyce naprawdę trudno wymyślić coś oryginalnego, coś, czego jeszcze nie było. Gorąco polecam wszystkim posłuchanie debiutanckiego albumu „Devotion”, bo to kawał świetnej roboty (i materiał najbardziej przystępny wśród propozycji wymienionej trójki).

Natomiast Miguel i Frank Ocean przywracają R&B to, co było mu tak potrzebne (ciekawy artykuł na ten temat opublikował LA Times). Prawdziwe instrumenty (z gitarami na czele) plus emocje. Pomimo tego, że panowie nie królują na listach przebojów, to coś na tym gruncie zaczyna się już dziać. Moim zdaniem będzie to kierunek w którym podążać będą czarne brzmienia w ciągu kilku najbliższych lat. Elektroniczne dźwięki a’la Timbaland stały się już passé. Nowe brzmienie to R&B które czerpie z klasyków gatunku, ale przedstawia je w nieco alternatywny, współczesny sposób. Ciężko to jednoznacznie określić. Zarówno „Kaleidoscope Dream” Miguela, jak i „Channel Orange” Oceana po prostu trzeba posłuchać.

Dlaczego w takim razie postawiłem na Franka? Bo od dawien dawna nie słyszałem tak dobrego, przemyślanego i pięknego albumu r&b. Nie jest to muzyka łatwa i oczywista. Długo ją odkrywałem, ale było warto. „Channel Orange” to album wybitny. Jestem w 100% przekonany, że za kilkanaście lat stanie się klasyką gatunku. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Na swoją pozycję Ocean pracuje także niesamowitymi występami na żywo. Jego wykonanie „Bad Religion” u Jimmy’ego Fallona było szeroko komentowane w branżowych portalach. Ja osobiście wskazałbym jednak na fantastyczne „Thinkin Bout You” i „Pyramids” w Saturday Night Live (ze wskazaniem na to pierwsze). Takie występy świadczą o klasie artysty.

Mam nadzieję, że trwający właśnie 2013 rok także przyniesie mi tyle muzycznych zachwytów, czego sobie i wszystkim czytającym szczerze życzę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz