Najlepsze piosenki 2012 - część 5/
Best Songs 2012 - part 5:
______________________________________________________________________________
ADORN
Jessie Ware
Autor: Jessie Ware, Kid Harpoon, Keith Uddin
Produkcja: Keith Uddin, Kid Harpoon, Dave Okumu
Album: Devotion
Podium
otwiera debiutująca Brytyjka o tak magnetycznej urodzie i głosie, że nie sposób
się oprzeć. Szlaki ambitnemu popowi 2 lata temu przecierała Adele. W 2012
największym odkryciem na tym polu jest bez wątpienia Jessie Ware. Debiutanckie
„Devotion” to najlepsza popowa płyta roku, w fantastyczny sposób łącząca
delikatny pop / soul / r&b z elektroniką, a nawet muzyką klubową. W tym
stylowym muzycznym sosie roi się od perełek. Jedną z nich jest „Wildest Moments”.
Oparta na potężnym rytmie piękna ballada o sile przyjaźni, którą Ware napisała
dla swojej najlepszej przyjaciółki. To najbardziej przebojowy fragment
debiutanckiego krążka, który szczególnie przypadł do gustu Polakom. Bo to
właśnie na naszej ziemi Jessie uzyskała pierwszą „złotą płytę” w karierze. A z
takim talentem i aksamitnym głosem jeszcze wiele sukcesów przed nią.
______________________________________________________________________________
ADORN
Miguel
Autor: Miguel Pimentel
Produkcja: Miguel Pimentel
Album: Kaleidoscope
Dream
Drugi album Miguela “Kaleidoscope Dream” pozostawia daleko w
tyle całą konkurencję – Ushera, Chrisa Browna, Ne-Yo i innych aspirujących do
tytułu księcia czarnych brzmień. Młody Kalifornijczyk zjada ich wszystkich na
śniadanie. Jego „Adorn” zmiata konkurencję pod każdym względem. Kompozycyjnie
to wędrówka do lat ’80 – automat perkusyjny, klawisze i chórki na pewno
inspirowane były klasycznym już „Sexual Healing”.
Wersja A.D. 2012 dorównuje przebojowi Marvina Gaye’a, a
miejscami jest nawet lepsza. Wrażenie na pewno robią tu popisy wokalne Miguela,
który skacze po skali z luzem godnym pozazdroszczenia. Smaczku dodaje też
przesterowany bas, który równie dobrze mógłby znaleźć się w szalonej twórczości
George’a Clintona i jego składu Parliament/Funkadelic sprzed ponad 30 lat.
Atutem
jest także tekst nietraktujący tematu miłości tak swobodnie i dosłownie (i
fizycznie) jak wspomniane już „Sexual Healing”, czy współczesne hity z list
przebojów. Miguel swoim wizerunkiem i piosenkami kreuje obraz amanta w
marynarce i lakierkach, traktującego kobiety z klasą. Potwierdzają to słowa let my love adorn you – jedno z
najbardziej intrygujących wyznań miłosnych w muzyce ostatnich lat. Uczucie
kochanego mężczyzny ma być ozdobą i jedynym klejnotem, który ona na siebie
włoży. Jaka ogromna przepaść jest między deklaracją o miłości, która upiększa
kobietę the same way that the stars adorn
the skies, a pytaniem Flo Ridy can
you blow my whistle baby, whistle baby, let me know z jego przeboju
„Whistle”… Jak widać, a raczej słychać [chociaż teledyski nie pozostają w tyle,
ale to już inna historia], w większości współczesnych tekstów dotyczących
tematów damsko-męskich króluje niczym nie skrępowana dosłowność. A pomimo tego
„Adorn” jest bardziej erotyczne i pobudzające wyobraźnię. Cholera, to po prostu
najbardziej zmysłowy kawałek 2012 roku.
______________________________________________________________________________
Frank Ocean
Autor: Christopher Breaux (Frank
Ocean)
Produkcja: Frank
Ocean, Malay & Om’Mas
Keith
Album: Channel Orange
“Purple Rain” XXI wieku, „Paranoid Android” R&B – to
tylko niektóre określenia dziennikarzy muzycznych na najciekawszą kompozycję
ubiegłego roku. Rzeczywiście, niemal 10-minutowe „Piramidy” mają progresywne
zacięcie, a finałowa oniryczna solówka Johna Mayera może przywoływać
wspomnienie Prince’a. Jednak z drugiej strony nie są tak szalone i zaskakujące
jak utwór Radiogłowych. Nie mają w sobie też takiej podniosłości, patetyczności
i melodyjności jakie ma „Purpurowy Deszcz”. Frank Ocean nie stara się nikogo
kopiować i to stanowi jego siłę. „Pyramids” przejdzie do historii muzyki
właśnie dzięki jego niepowtarzalności. Nikt wcześniej nie zdobył się na krok,
jaki wykonał Ocean. Długie, przemyślane utwory składające się z kilku części
tworzących większą całość na współczesnej scenie R&B są po prostu
rzadkością i jawią się niemalże jako objawienie. Niespełna 2 lata temu takim
objawieniem było fantastyczne, epickie „Runaway” Kanye’ego Westa łączące
hip-hop, rock i orkiestrowy rozmach. „Pyramids” są równie wyrafinowane i
przemyślane. Warto powoli odkrywać ich piękno. To kalejdoskop nastrojów,
dźwięków i stylów muzycznych. Od muzyki klubowej, przez współczesne R&B,
slow jam, ambient, po szeroko pojęte sztuczki elektroniczne podszyte pulsującym
funkującym rytmem. Nowoorleańczyk kreuje na tym muzycznym tle opowieść o
Kleopatrze – tej starożytnej oraz współczesnej.
Część pierwsza to podróż do starożytnego Egiptu, do czasów
Kleopatry VII. Liczne romanse, moralne zepsucie, żądza władzy i chęć panowania
nad światem w konsekwencji doprowadziły królową do tragicznej śmierci (No more she lives, no more serpent in her
room / No more, it has killed Cleopatra). Z antycznym światem kontrastuje
muzyka, oparta niemal wyłącznie na elektronice, która z Egiptu płynnie przenosi
nas do teraźniejszości. Antyczna bogini okazała się jedynie snem, z którego
powoli wybudza słońce przebijające się przez rolety w oknie. Gdzieś poza
miastem, w jednym z pokojów motelowych, do pracy szykuje się współczesna
Kleopatra – makijaż, wysokie obcasy, kusa spódniczka. Nad
wszystkim czuwa jej „opiekun”. Okładka singla nie pozostawia wątpliwości jakimi
piramidami zajmuje się dziewczyna (Wake
up to your girl, for now let’s call her Cleopatra / I watch you fix your hair /
Then put your panties on in the mirror, Cleopatra / Then your lipstick,
Cleopatra / Then your six inch heels (…) She’s working at the
pyramid tonight).
Pomimo, że cały tegoroczny debiut Franka „Channel Orange”
pełen jest wyszukanych, często zabawnych metafor i dwuznaczności (nie tylko o
zabarwieniu seksualnym, rzecz jasna), znaczenie piramid wydają się też
potwierdzać dźwięki. Rozedrgane syntezatory, ciche zawody trąbki oraz
delikatne, niewymuszone wokalizy kreują duszną atmosferę klubu ze striptizem
lub raczej gorący, intymny klimat wypełnionego miłością pokoju motelowego. Bo
meritum i jednocześnie zaskakującą puentą całej opowieści jest miłość
prostytutki i jej szefa. Ocean w klasycznych rozważaniach „co by było, gdyby”
tworzy sytuację w której alfons zakochuje się w dziewczynie która, jak na
ironię, sprzedaje się innym, aby go utrzymać (Hit the strip and my bills paid / Keep a nigga bills paid). On w
zamian opiekuje się nią, dba o nią, szczęśliwy, że odnalazł swoją królową –
Kleopatrę (klamra, która spaja cały utwór). Doprawdy, dziwny to związek. Ale
autor „Pyramids” nikogo nie rozlicza, ani nie ocenia. Podobnie jak na całym
swym debiutanckim albumie przedstawia pewne problemy, sytuacje, stawia pytania,
lecz nie daje żadnych klarownych odpowiedzi. Kompozycję wieńczy wspaniała,
kojąca, jakby zawieszona w przestrzeni solówka zagrana przez Johna Mayera.
Podsumowując, Frank tylko w jednym, dziesięciominutowym
utworze wykorzystuje więcej pomysłów niż niejeden artysta na całym albumie. Bez
cienia wątpliwości – to najlepszy i najbardziej obiecujący tegoroczny debiut.
P.S.
Polecam także psychodeliczny teledysk z zachwianą strukturą utworu, ale za to z
wydłużonym solo na gitarze.
______________________________________________________________________________
Na podsumowanie, należy się kilka słów wyjaśnienia.
Chciałbym jeszcze tylko dodać, że nie uwzględniłem na liście
największego przeboju 2012 roku, czyli „Somebody That I Used To Know” Gotye i
Kimbry, gdyż utwór ten był mi znany już w październiku 2011 roku (dzięki
Trójce).
Wyjaśnienia dotyczą natomiast trzech wyróżnionych,
przedstawionych powyżej artystów. Jest wiele powodów, dla których znaleźli się
tutaj właśnie oni. Można także wykazać łączące ich cechy:
--> Jeśli miałbym ułożyć listę ulubionych płyt roku, to
końcowa trójka wyglądałaby identycznie;
--> Wszyscy wymienieni to debiutanci lub prawie
debiutanci (Miguel wydał drugą płytę);
--> Każdy z nich tworzy muzykę r&b. Tutaj wyłamuje
się nieznacznie Jessie Ware, ale bez wątpienia dość istotnie czerpie ona z tego
gatunku;
--> Każdy z nich tworzy nową jakość. Mimo, że czerpią
garściami z wielu muzycznych źródeł i ich inspiracje można bardzo łatwo
rozszyfrować, to obecnie trafili na rynku w pewną niszę, której nikt nie
wypełniał. To pozwoliło na osiągnięcie sukcesu. Ponadto są charakterystyczni,
posiadają swój styl i wizję dalszego rozwoju;
--> Wszyscy są dobrymi wokalistami, świetnie wypadają na
żywo;
--> Każdy z nich w ponad 90% jest od początku do końca
odpowiedzialny za materiał na albumie;
--> Dobrze rokują na przyszłość.
O Jessie, Miguelu i Franku można powiedzieć wiele dobrego
również osobno.
Jessie Ware to prawdziwe objawienie. Okazuje się, że można
tworzyć niebanalny pop, nie narażając się na śmieszność i ciągłe porównania do
Adele lub innych wokalistek, które ostatnio odniosły na tym polu sukces.
Oczywiście w twórczości Ware pojawiają się echa Sade czy Whitney Houston,
jednak nie na tyle, żeby zarzucać Angielce kopiowanie czyjegoś stylu. Zresztą
obecnie w muzyce naprawdę trudno wymyślić coś oryginalnego, coś, czego jeszcze
nie było. Gorąco polecam wszystkim posłuchanie debiutanckiego albumu
„Devotion”, bo to kawał świetnej roboty (i materiał najbardziej przystępny
wśród propozycji wymienionej trójki).
Natomiast Miguel i Frank Ocean przywracają R&B to, co
było mu tak potrzebne (ciekawy artykuł na ten temat opublikował LA Times).
Prawdziwe instrumenty (z gitarami na czele) plus emocje. Pomimo tego, że panowie
nie królują na listach przebojów, to coś na tym gruncie zaczyna się już dziać. Moim
zdaniem będzie to kierunek w którym podążać będą czarne brzmienia w ciągu kilku
najbliższych lat. Elektroniczne dźwięki a’la Timbaland stały się już passé.
Nowe brzmienie to R&B które czerpie z klasyków gatunku, ale przedstawia je
w nieco alternatywny, współczesny sposób. Ciężko to jednoznacznie określić.
Zarówno „Kaleidoscope Dream” Miguela, jak i „Channel Orange” Oceana po prostu
trzeba posłuchać.
Dlaczego w takim razie postawiłem na Franka? Bo od dawien
dawna nie słyszałem tak dobrego, przemyślanego i pięknego albumu r&b. Nie jest
to muzyka łatwa i oczywista. Długo ją odkrywałem, ale było warto. „Channel
Orange” to album wybitny. Jestem w 100% przekonany, że za kilkanaście lat
stanie się klasyką gatunku. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Na swoją
pozycję Ocean pracuje także niesamowitymi występami na żywo. Jego wykonanie
„Bad Religion” u Jimmy’ego Fallona było szeroko komentowane w branżowych
portalach. Ja osobiście wskazałbym jednak na fantastyczne „Thinkin Bout You” i
„Pyramids” w Saturday Night Live (ze wskazaniem na to pierwsze). Takie występy
świadczą o klasie artysty.
Mam nadzieję,
że trwający właśnie 2013 rok także przyniesie mi tyle muzycznych zachwytów,
czego sobie i wszystkim czytającym szczerze życzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz